
Piękna niezwykle utalentowana Polka i kanadyjski bard śpiewający zza grobu. Pozornie nie łączy ich nic. Ich i ich muzyki. Jednak to tylko pozór
Ich nowe albumy to pochwała życia i świata. Pochwała sprawiająca, że to nieznośne życie i ten nieprzyjazny świat, stają się piękniejsze.
Wreszcie wychodzi z cienia słynnej matki. Na swojej czwartej płycie Ania Rusowicz odcina artystyczną pępowinę łączącą ją z naszym bigbitem i amerykańską psychodelią końca lat 60. Wciąż jest bardzo vintage, ale tym razem jej retro nie polega na odgrywaniu sentymentalnych poprockowych schematów. Rusowicz otworzyła się na świat i jego dźwięki, docierając w zaskakujące okolice, m.in. te, które penetrowała wielka Amy Winehouse.https://www.youtube.com/embed/MaCYGSJqlsI?feature=oembed
To właśnie twórczość tragicznie zmarłej Brytyjki najbardziej przypomina promująca album piosenka „Świecie stój” – z jej pulsującym, latino funkowym, rytmem, niosącymi kompozycję partiami instrumentów dętych oraz jazzującym śpiewem. I choć wpływ Winehouse jest tu wyraźnie słyszalny, to nie mamy do czynienia z kolejną polską podróbka. Rusowicz nasyca go swoją słowiańsko/dziewczęco/kobiecą mieszanką melancholii i pasji. To jej piosenka, jej melodia, jej rytm. Jej ponowne artystyczne narodziny lub przebudzenie.
Album „Przebudzenie” Ani Rusowicz
Zresztą cały album „Przebudzenie” jest artystycznym przebudzeniem Ani Rusowicz. Piosenkarka w wywiadach podkreśla, że album jest efektem jej podróży do Nowego Orleanu. To słychać. Duch tego najbardziej „muzycznego” miasta na świecie, kolebki jazzu i wywodzących się z niego gatunków, unosi się nad całym krążkiem.
„Przebudzenie” kipi energią, buja rytmem, uwodzi melodiami. Piosenki są doskonale skonstruowane i spójne – nie ma tu niepotrzebnych popisów instrumentalnych oraz, charakterystycznych dla naszych diw, popisów ekwilibrystyki wokalnej. Liczą się tylko te trzy minuty piękna – z ich rytmem i melodią oraz gorącym zmysłowym pulsem.
Nowy album Rusowicz to, choć śpiewana po polsku, płyta obywatelki świata, artystki uciekającej od naszego muzycznego zaścianka. Żadnych rzewnych ballad i zawodzeń o niespełnionych uczuciach, żadnego użalania się nad sobą i nieudaną wyprawą na disco.
To album kobiety, która w końcu – po podróży do muzycznych korzeni – uświadomiła sobie kim jest, i jak wiele jest warta.
To płyta bez feministycznych wykrzykników, ale bardzo kobieca. To album bez patetycznych deklaracji emocjonalnych, a jednocześnie kipiący od uczuć. To muzyka kobiety silnej swoją kobiecością i muzyką, która w niej płynie.
Leonard Cohen „Thanks for the Dance”
Choć Leonarda Cohena nie ma z nami już od trzech lat, jego muzyka wciąż żyje. I to nie tylko za sprawą nieśmiertelnych klasyków mruczanych/melorecytowanych zmysłowym męskim głosem.
Na wydanym właśnie albumie „Thanks for the Dance” znajduje się osiem premierowych utworów tego niezwykłego kanadyjskiego poety i wokalisty, piosenek, których nagrywanie rozpoczął w trakcie sesji nagraniowych do słynnego, wydanego tuż przed jego śmiercią, albumu „You Want It Darker”. Ich produkcję zakończył syn Cohena – Adam, oraz wieloletni współpracownicy barda.
Siłą rzeczy „Thanks for the Dance” przypomina więc „You Want It Darker”. To songi człowieka przeczuwającego śmierć, podsumowującego życie z jego wszystkimi, czasem wyjątkowo ostrymi, zakrętami i ludźmi, których spotykał na swojej drodze – osobami, których lepiej było nie spotkać i tymi, z którymi rozstanie było tragedią, niewiele znaczącymi bohaterami drugoplanowymi i niezapomnianymi epizodystami.
Choć „Thanks for the Dance” to kolejna odsłona odchodzenia artysty, album na pierwszy „rzut ucha” sprawiający wrażenie mrocznego, przy uważniejszym wsłuchaniu się czuć, że aż kipi pozytywnymi emocjami. To pochwała życia – z jego wszystkimi szaleństwami i dramatami, oraz ludzi – z ich wadami oraz małościami. Jest też tym „Thanks for the Dance”, co czyni życie znośnym – pięknem. Pięknem nastrojowych, kameralnych songów i niskiego, schrypniętego męskiego głosu – głosu mądrego doświadczeniem, latami zmagań ze słabościami.https://www.youtube.com/embed/l_eKuhHx1Oo?feature=oembed
– Komponując i aranżując muzykę do słów ojca, wykorzystaliśmy najbardziej charakterystyczne elementy jego stylu, w ten sposób przywołując jego ducha – opowiada o realizacji „Thanks for the Dance” Adam Cohen. – Najbardziej poruszała mnie reakcja tych, którzy słyszeli ten album. „Leonard żyje!” – krzyczeli zdziwieni – dodaje.
Rzeczywiście żyje. Na dodatek bardziej przejmujący niż kiedykolwiek przedtem. Na jednej z najlepszych płyt w swoim dorobku.
Leonard Cohen „Thanks for the Dance”, Columbia/Sony Music Polska
Polecane
Polecana grupa tematyczna