Maria McKee – to, co najlepsze, potrafi kryć się w cieniu

Maria McKee – to, co najlepsze, potrafi kryć się w cieniu

Kto szuka muzyki eleganckiej, fantastycznej wykonawczo i pełnej emocji, ten nie może odpuścić „La Vita Nuova”

Po wpisaniu Maria McKee na serwisie streamingowym YouTube, pierwszym wyświetleniem będzie ballada „Show me heaven”. Utwór z 1990 roku nadal broni się kompozycją i wykonaniem, wciąż można usłyszeć go w lubiących evergreeny stacjach radiowych, znalazł się też na dziesiątkach kompilacji dedykowanych fanom przebojów filmowych, piosenek o miłości czy miękkiego rocka. Został napisany na potrzeby filmu „Szybki jak błyskawica” (oryginalny tytuł – „Days of thunder”). I o ile kinematografia woli spuścić na ten skupiony na samochodowych wyścigach, zwracający uwagę główną rolą młodego Toma Cruise’a obraz zasłonę milczenia, tak krytycy muzyczny byli łaskawsi. Na ścieżce dźwiękowej znalazł się bowiem Guns N’ Roses ze swoją wersją “Knockin’ On Heaven’s Door” Boba Dylana i “You’ve Gotta Love Somebody” sir Eltona Johna.

Złote dziecko lat 80.

Jeżeli ktoś ma wrażenie, że McKee była gwiazdą jednego przeboju, albo błyszczała wyłącznie na soundtrackach (trzy lata później trafiła na ten z głośnego „Pulp Fiction”), to nie ma racji. W 1990 roku miała już reputację gwiazdy, która nie była w stanie udźwignąć dobrze zapowiadającej się kariery, zagubionego „złotego dziecka lat 80”. Smak sławy mogła poczuć jeszcze przed etapem solowymj, przy okazji założonej w 1982 grupy Lone Justice, country-rockowej (pojawiają się też terminy „krowi punk” i „rock korzeni”) sensacji podbijającej kluby Los Angeles. Szperając za opiniami, nie trudno znaleźć głosy mówiące o tym, że od lat 60.czekano na kogoś takiego, a więc łączącego „czystość wokalu Lindy Ronstadt, intensywność Janis Joplin i uwodzicielstwo Chrissie Hynde”

Lepszej nie ma

Wszystko szło wtedy jak z płatka. Kontrakt z bandem podpisał fonograficzny gigant Geffen, Lone Justice otwierali występy gigantów pokroju Toma Petty’ego i U2, co więcej sama Dolly Parton dzwoniła, by powiedzieć McKee, że jest „najlepszą wokalistką, jaką tylko zespół może mieć”. Mistrz Bob Dylan napisał dla formacji kawałek “Go Way, Little Boy”. Owszem, Maria była bardzo inspirująca, zostawała w pamięci na lata. Ricky Ross z Deacon Blue napisał „Real Gone Kid”, jeden z przebojów 1989 roku, wracając do koncertowego wrażenia jakie zrobiło na nim Lone Justice, a przede wszystkim ekspresja jego liderki. Sam band już wtedy od trzech lat nie istniał, mając na koncie dwa dobrze oceniane, jednak rozczarowujące pod względem sprzedaży (takich los hybryd – udało się rozminąć i z publicznością rockową, i tą wierną country) albumy.

Właśnie w 1989 artystka rozpoczęła działalność na własną rękę. Nazwany od nazwiska debiut uchodzi za przykład świetnego, wysmakowanego popu z ambicjami i anglosaskim sznytem. O cztery lata późniejsze „You Gotta Sin to Get Saved” to jeszcze lepiej oceniany powrót do rdzennego, amerykańskiego brzmienia.

Królowa Americany

A później? Może oddajmy głos Steve’owi Baltinowi z „Forbesa”: „Po ugruntowaniu swojej pozycji przyszłej królowej Americany i korzennego rocka, wywróciła wszystko do góry za sprawą <Life is sweet>, ciężkim od gitar dowodem dziecięcej miłości do Davida Bowiego i punka. Album otrzymał znakomite recenzje i ćwierć dekady później, choć dramatycznie różny brzmieniowo od poprzedników, wciąż powinien być uznawany za przykład mistrzostwa do postawienia obok wcześniejszych dokonań. Niestety wydawnictwo Geffen nie wiedziało jak poradzić sobie z tak dużą muzyczną zmianą i nie dano płycie szansy zostania usłyszaną”.

Powrót gwiazdy

Potem Maria McKee zniknęła, wracając z albumem siedem lat później. W latach 1996-2019 nagrała zaledwie trzy studyjne płyty, będąc bardzie zajętą wspieraniem męża, niezależnego reżysera Jima Akina. Aż wreszcie, w 2020, po trzech latach prac światło dzienne ujrzała „La Vita Nuova”, zdaniem wielu perła w koronie dyskografii artystki.

Wielkie wyzwolenie

„Czuję jakby <La Vita Nuova> była dojrzałą, mocniej wypolerowaną wersją <Life is sweet>, kiedy to byłam dość młoda by inspirować się tym, co się wtedy działo – P.J. Harvey, Suede, Nirvaną, tym wszystkim” – mówi sama zainteresowana w jednym z wywiadów. Ale tym razem inspiracją nie był Kurt Cobain, tylko… Dante. Wszystko ze względu na mistyczne uniesienia towarzyszące procesowi twórczemu i konceptualizację krążka. To zresztą inspiracja na miarę wychowanej w artystycznej rodzinie, zawsze zawodowo bliskiej bohemy wokalistki, jak również aktorki filmowo-teatralnej.

Tytuł zobowiązuje, poza dawką bezbłędnego piosenkopisarstwa i aranżacyjnej pieczołowitości doświadczamy wyzwolenia autorki. Nie pogodzona ze swoją seksualnością, kształtowana w duchu restrykcyjnej, chrześcijańskiej moralności wydawała się celowo sabotować swoją karierę, uciekać od ciężaru sławy, wymagań fonograficznego przemysłu, jak ognia unikać wyprzedawania swojej prywatności. Teraz stała się orędowniczką LGBTQ, z naciskiem na ostatnią literę – Queer. Na krążku nie brakuje żądzy, zmysłowości, i – co ciekawe – transseksualne doświadczenia nie uderzyły w od dawna platoniczne, spojone wielką przyjaźnią małżeństwo.

Niedzisiejsze piękno

O „La Vita Nuova” pisze się, że to olśniewający, nowy początek. Komplementuje się transcendencję, melancholię, świadomość, uduchowienie, ale też folkowe melodie, orkiestracje i – rzucającą się w uszy co rusz – jakość wykonawczą. Padają kolejne porównania – Barbra Streissand, Tori Amos, Kate Bush. Maria McKee robi wszystko na swoich warunkach. Taka była jeszcze w czasach „Show me heaven” –decydując się na komercyjny hit wciąż pilnowała, by tekst był taki, jak chce ona, a nie producenci, a potem grała na koncertach dobiegający zewsząd przebój rzadko i niechętnie, serwując go raczej na specjalne okazje. Dlatego nie wolno przegapić ani postaci, ani pięknie niedzisiejszej płyty – jednej z lepszych w popie pierwszej połowy 2020 roku.

Marcin Flint