
Nowej płyty projektu sosnowieckich metalowców nie da się sklasyfikować. To swobodne improwizacje, pełne smakowitych detali i odrealniające transowym pulsem
Spokój, letarg, niemal medytacja. To aż zabawne, że najprzyjemniejszą jak dotąd w odbiorze płytę bieżącego roku wydali muzycy wyrastający ze środowisk agresywnego metalu. Fakt, metalu również eksperymentującego. Bo Thaw czy Furia to przecież nie czysty black, ale też, zdradzające świetne osłuchanie muzyków flirty z post metalem, stonerem, czy industrialem. Nie wspominając już o tym, że sekcja rytmiczna ARRM ma na koncie współpracę m.in. z ostatnim projektem Roberta Brylewskiego 52UM, co z miejsca lokuje ich daleko poza jakimkolwiek przesadnym hałasem.
A jednak nawet biorąc to wszystko pod uwagę najnowsza płyta ARRM zaskakuje. Jest to bowiem niesłychanie lekka, ciepła, utrzymana w pastelowych brzmieniach muzyka, nienachlanie transowa i sięgająca korzeniami wczesnej psychodelii, gdzieś z końca lat 60. Jeśli jeszcze na poprzednim albumie dawało się znaleźć jakieś odległe rockowe echa i skłonność do bardziej chropowatych brzmień, tak tu mamy już do czynienia w zasadzie z muzyką kameralną – skromną i oszczędną, a jednocześnie urzekającą rozgrywającymi się w tle detalami.
Przekrój twórczości ARRM
Historia ARRM nie jest ani bardzo długa, ani przesadnie porywająca. Zaistniał dziesięć lat temu, jako solowy i jednoosobowy projekt Artura Rumińskiego, znanego z kultowej już Furii oraz Thaw. Nigdzie mu się nie spieszyło – był dość zajęty w swoich pozostałych projektach, by ten potraktować jako odskocznię i zajmować się nim w wolnych chwilach, bez ciśnienia na nagrania czy koncerty. Swobodne, improwizowane granie zaczęło jednak nabierać konkretniejszych kształtów, gdy Rumiński połączył siły z basistą Rafałem Micińskim. Muzykom zdarzyło się wówczas zagrać nawet kilka koncertów, ale w 2012 sprawy znów uległy zawieszeniu. Nie z powodu zmęczenia czy znudzenia – ARRM po prostu od początku miał być projektem leniwym.

Reszta jest improwizacją
Owo lenistwo objawiło się również tym, że zespół w zasadzie nie przygotował kompozycji. Kiedy w 2016 weszli do studia, by nagrać pierwszy pełny album mieli jakieś strzępki melodii, pomysł na brzmienie całości, a reszta w większości była już improwizacją. Najnowszy krążek kontynuuje pomysł debiutu, choć z pewnością jest bardziej dopieszczony i widać w nim dbałość o szczegóły. Wciąż jednak jest to muzyka oparta na powtarzających się motywach, długo wybrzmiewających dźwiękach – hipnotyzująca podskórnym pulsem. Ktoś doszukał się w nich echa ambientu, ktoś inny lekkiego jazzu – to ostatnie pewnie dzięki gościnnemu udziałowi Wacława Zimpla, choć tak po prawdzie jego zasługą jest chyba raczej odrobina pojawiających się tu wątków orientalnych niż jazzu.
Recenzja ARRM “II”
Ostatnia płyta ARRM “II” nie ma w sobie zupełnie rockowej ekspresji. Można by zaryzykować porównanie z projektem Tribes of Neurot, będącym dla muzyków Neurosis odwrotnością tego, co robią w macierzystym składzie. Ale nie byłoby to do końca celne. Tribes of Neurot powstawał z wyrachowaniem – taki cel zaplanowano i taki osiągnięto. Urokiem ARRM “II” jest tymczasem to, że nie ma w nim żadnego planu – to czysta improwizacja i zabawa dźwiękiem, której ostatecznego efektu muzycy zapewne nawet nie przewidzieli. Dawali się po prostu ponieść krążącej między nimi energii.
Warstwy transu
A że jest to dla nich naprawdę dobra zabawa, najłatwiej przekonać się na koncertach. Słuchając płyty odnosi się wrażenie, że każdy pojedynczy dźwięk jest tu niemal celebrowany, a harmonie tak wycyzelowane, by opanować podświadomość słuchacza. Na scenie tymczasem króluje dość mocny, transowy rytm, a sami muzycy dają się czasem ponieść rockowym korzeniom. Udają co prawda, że nie. Grzecznie siedzą, mają skupione miny niczym jakiś kwartet smyczkowy w filharmonii, ale temperamentu nie są w stanie powściągnąć. Na scenie muzyka ta zyskuje coś rytualnego. Jest jak walenie w szamański bęben – jej mocny i wyrazisty rytm może nie porywa, ale z pewnością odrealnia.
W odniesieniu do ARRM pojawiło się wiele muzycznych skojarzeń. Od Pink Floyd i instrumentalnych nagrań Neila Younga, przez Earth i Sunn O))). Ktoś nawet wspominał o takich, nieco zapomnianych już mistrzach, jak David Thomas czy Hugo Race. Wszystko to prawda i jakieś ich wątki da się wyłowić z drugiej płyty ARRM “II”. Najbliżej prawdy jest chyba jednak sam Artur Rumiński, który w jednym z wywiadów przyznawał, że w największym stopniu muzyka ta jest dziełem „braku pośpiechu”. I tak właśnie – bez pośpiechu – należy też jej słuchać. Ma wiele warstw i cała przyjemność właśnie w cierpliwym ich odkrywaniu.
ARRM – II (Full Album)
Wojciech Lada