
Człowiek setek świetnych utworów, dziesiątek dziwactw i wielu talentów przypomniał o sobie udaną jak zwykle płytą. Nie przegapcie „Quickies” Magnetic Fields.
Nikt nigdy nie mówił, że branża muzyczna jest sprawiedliwa. Czasem jest tak, że możesz mieć w jednym ręku (czy może raczej uchu?) zmysł do pięknych melodii, w drugim – własne, błyskotliwe, co rusz ujawniane w tekstach poczucie humoru, przy okazji jeszcze na czymś nieźle zagrać, coś zaaranżować, a i tak nie zrobisz kariery takiej, na jaką zasługujesz. W Polsce przykładem niech będzie Janerka, ale o nim i tak o ile mówi się mało, to zwykle z namaszczeniem i większość pamięta choćby „Jezu, jak się cieszę” czy przypominane za sprawą reggae’owej wersji czy netfliksowego serialu „Konstytucje”. Może zatem inne przykłady, np. Igor Spolski albo Michał Hoffmann z Afro Kolektywu w swojej mniej obleśnej, prowokującej odsłonie. A zagranica? Na myśl przychodzi mi amerykański bard totalny – Stephin Merritt.
Ironia i melancholia
Oczywiście nie jest tak, że Merritt jest anonimowy, bo on też ma w zanadrzu kompozycję dla Netfliksa i wiele innych rzeczy: muzykę do audiobooka Neila Gaimana, reklamę Volvo czy nawet udany atak na Broadway. Dwie płyty The Magnetic Fields – jednego z wielu zespołów Stephina, statku-matki obok którego krążą sobie te wszystkie The 6ths,The Gothic Archies, Future Bible Heroes – trafiły nawet do pierwszej dwusetki Billboardu. Ale tych pozycji w dyskografii sami „magnetyczni” mają dwanaście, w tym „69 love songs” czy „50 song memoir”, gdzie tytuły w żadnym razie nie kłamią – dwa wydawnictwa oznaczają blisko 120 utworów.
Ilość nie oznacza przy tym spadku jakości. O tym pierwszym redakcja Rolling Stone’a napisała, że to „ironia na sterydach”, przy której trudno nie uronić łzy. Wymieniała triumfalny pochód basowego wokalu Merritta przez gatunki – country, afropop, synthpop i wiele innych, kwalifikując potrójny krążek do 500 najlepszych albumów wszech czasów. A memuar, z jednym utworem na każdy rok życia autora? „Melodia, melanż, melancholia” – recenzował The Independent, donosząc, że chyba tylko Stephin zdolny jest zacząć od ukulele, by w „Dreaming in Tetris” połączyć gry video, disco, electropop i AIDS. Ocena pod tekstem była maksymalna. 5/5.
Alergia na życie
Czytelnik może odnieść wrażenie, że na drodze do sukcesu Merritta stanął jego ekscentryzm. Cóż, nie wiadomo od czego zacząć – facet nosi tylko brązowy, rozbiera się na potrzeby publikacji, najchętniej grałby w latach 20. i 30., gdyż współczesną muzykę ma za bezwartościową. Napisał książkę „101 dwuliterowych słów”, zaś zapytany o nią podczas wywiadu odpowiedział krótkim „hmm”. Nie na wszystkie dziwactwa miał wpływ. To jego matka-feministka rozdała wszystkie pieniądze, ciągnąc go przez Stany przez ponad 30 różnych miejsc po newage’owych społecznościach, na przykład tybetańskiej komunie buddyjskiej. A choroby? Proszę dać spokój.
Chociaż nie, przecież sam o swoim zdrowiu pisze piosenki – ma padaczkę, jest nadwrażliwy na dźwięki (co zmusza go do grania akustycznie), posądza się o Aspergera, zaś cierpiący z tego powodu znajomi ochoczo potwierdzają tę diagnozę. Ostatnim chorobowym nabytkiem twórcy był Coronavirus, który sparaliżował twórco, bo zwykł pisać wyłącznie w gejowskich barach, z łupiącą muzyką i sącząc przy tym koniak. Na szczęście najnowsze „Quickies” zdążył napisać jeszcze przed pandemią.
Politycy umierają ładnie
To 28 muzycznych miniatur rzadko kiedy przekraczających dwie minuty, często bardzo ładnych, zawsze nieprzewidywalnych. Wystarczy popatrzeć na tytuły: „Pieśń mrówki”, „Mam randkę z Jezusem”, „Chciałbym być znowu prostytutką”, „Dziewczynka robot”, „Masz przyjaciela w Belzebubie”, „Największe cycki w historii”. Nie ma się co zrażać, bo od wygłupu do ważnych treści, od mizantropii do liryzmu, od „Star Treka” do „Opery za trzy grosze” u tego twórcy jeden krok. I nie jest sam, w składzie Magnetic Fields ma jeszcze cztery osoby –od wiolonczel, harf i dziecięcych pianinek, szmelcu wypatrywanego na pchlich targach, ale przede wszystkim od śpiewania.
To nie baryton Merritta, ale śpiew Claudii Gonson niesie najbardziej chyba wymowne na albumie (a zarazem najbardziej wpadające w ucho „The day politicians died”. „Biliony się cieszą i nikt nie płakał, w dniu, w którym politycy umarli / ucztowano na całym świecie, w dniu w którym politycy umarli” – głosi tekst. Lider „magnetycznych” przyznaje, że gdyby dzielił się tym, co naprawdę myśli, żaden kraj nie pozwoliłby mu wjechać na swoje terytorium. Ale po debacie prezydenckiej i przed wyborami trudno odmówić sobie takiego repertuaru.
Marcin Flint