
Abstrakcyjna elektronika i instrumenty z przedkolumbijskiej Ameryki. Tak można streścić nową płytę projektu Mateusza Wysockiego, Fischerle, „Kaznodzieja”
Podobno zbudowała je rasa olbrzymów, która żyła przed pojawieniem się człowieka, ale to tylko legenda. Prawda jest taka, że leżący na terenie dzisiejszego Meksyku Teotihuacan był świętym miastem Azteków, którego zasięg promieniował jednak nawet na znacznie odleglejsze kultury. Na pewno w każdym razie na Majów, Zapoteków i Totonaków, w których osadach znaleziono zabytki mogące być identyfikowane z Teotihuacan.
Na terenie obiektu odkryto kilkanaście świątyń, poświęconych różnym azteckim bóstwom, a także kilkadziesiąt szkieletów ludzkich – niewątpliwie złożonych w ofierze, bo mają skrępowane ręce. Bo choć nazwę miasta tłumaczy się jako „Miejsce, w którym rodzą się bogowie”, było jednocześnie miejscem, w którym ludzie umierali. Nie wiemy, czy bogowie przyjęli te ofiary, dla nas jednak pożytek z nich jest taki, że przy niektórych znaleziono niewielkie figurki, w kształcie ludzkich głów, które okazały się być instrumentami muzycznymi, a konkretnie dętymi – rodzajem gwizdka. Znano je od lat, ale nie znano ich przeznaczenia. Dopiero niedawno archeolog Arnd Adje Both i muzyk Xavier Quijas zrekonstruowali instrument. Wydobyty z niego dźwięk określili jako „wrzask śmierci”.
W tym roku Both użyczył instrumentów Mateuszowi Wysockiemu, w świecie poszukującej elektroniki znanemu lepiej jako Fischerle, ten zaś wykorzystał je w swojej kolejnej produkcji „Kaznodzieja”.
Muzyka jest całością
Nie ma opcji, żeby zdefiniować i zaklasyfikować to, co robi Wysocki, czy to jako Fischerle, czy jakiejkolwiek innej konfiguracji. To wszystko dźwiękowy eksperyment, sondowanie brzmień i plątanie harmonii, upstrzone dziesiątkami mikrodźwięków. W jednym z wywiadów sam przyznawał, że czuje się nie tyle kompozytorem, co częścią nieskończonej całości, jaką jest muzyka przez wielkie „M”. Podobno takiego podejścia mimowolnie nauczył go ojciec, przynosząc do domu wypalone CD, na których obok siebie wybrzmiewały jakieś stare kawałki Pink Floyd, a chwilę później atakował ostry jazgot Johna Zorna. Wychowany w świecie dźwięków tak różnorodnych, Wysocki nie przesiąkł żadną estetyką, nie osiadł w żadnym gatunku. Odwrotnie – zrozumiał, że każdy z nich może być elementem czegoś zupełnie nowego.
Eklektyczny umysł, a pewnie też środowisko, pchnęło Wysockiego w kierunku rapu – pod względem muzycznym gatunku teoretycznie niczym nie ograniczonego. Bitem może być przecież wszystko! Szybko jednak okazało się, że gatunek co prawda ograniczony nie jest, ale ludzie owszem. Jak narzekał – niewielu ziomków chciało rapować pod bity poszarpane np. freejazzem. Wysocki poszedł więc swoją drogą, konstruując złożone, elektroniczne kolaże, w których bardziej niż kompozytorem, jest raczej reżyserem, oprowadzającym słuchacza przez świat swojej wyobraźni, odpowiednio stopniując napięcie i budując dramaturgię. Okazał się niezwykle płodny. Jego wydawnictwa trudno zliczyć, a w wykorzystanych na nich klimatach nie sposób się połapać, tym bardziej, że w zasadzie każde jest zupełnie inne. Jego dyskografia obejmuje dziś kilkadziesiąt płyt, wydanych w kilku krajach świata, a prezentowanych również na wielkich festiwalach. Co, zważywszy na to, jak trudna to muzyka, jest naprawdę sporym sukcesem.
Opowieści o Ehecatlu
„Kaznodzieja” jest jednak nawet w tym kontekście płytą wyjątkową. Kiedy poznał Botha i dowiedział się od niego o „wrzasku śmierci”, w pierwszej chwili zdumiało go, że posiadamy instrument, ale nie mamy pojęcia, jak go obsługiwać. „Taki stan rzeczy, być może nieco naiwnie, wydał mi się czymś niezwykłym – w mojej codziennej przestrzeni prawie wszystko ma jakąś instrukcję, skalę i przypisane hiperłącze, a wirtuozeria przypomina skakanie przez płonącą obręcz muzyki. Piękne brzmienie glinianych rekonstrukcji i brak czytelnych punktów odniesienia zainspirowały mnie do nagrania tego albumu, który stara się łączyć patalaxową plemienność z kompozycyjnymi zabiegami wypracowanymi w miejscach istniejących faktycznie na mapie” – opowiadał Wysocki.
Sam zagrał na glinianych rekonstrukcjach archaicznych instrumentów (zarejestrował to Jacek Szczepanek), a następnie wplótł te akustyczne dźwięki sprzed setek lat, w świat elektronicznej wyobraźni. Efekt można nazwać etno dubem, ale nie trzeba, bo takie określenie zupełnie nie wyczerpuje zawartości materiału. Jest tu cały mrok krwawych, azteckich rytuałów, ale i nadzieja na to, co dzięki nim zyska się od bogów. A zważywszy, że instrumenty znaleziono u ofiary złożonej Ehecatlowi, znanemu też jako Quetzalcoatl, mogło być tego naprawdę wiele. To bóg wiatru i deszczu – to jego tchnienie ożywiało naturę, pozawalało zbierać plony i przeżyć człowiekowi. Życie zawsze warunkuje śmierć, a śmierć życie – to powszechna prawda zawarta w mitologiach dawnych cywilizacji, niezależnie od miejsca ich istnienia; od Ameryki po Zachodnią Afrykę, od Bliskiego Wschodu do Północnej i Wschodniej Syberii.
I to właśnie przebija się przez dźwięki „Kaznodziei” – hipnotyzując rytualnymi rytmami, czarując przestrzenią pełną elektroakustycznych detali, ale też mistrzostwem Wysockiego, który z iście szamańskim wdziękiem potrafi z plątaniny dźwięków stworzyć bardzo spójną i logicznie rozgrywającą się w głowie słuchacza opowieść.
Fischerle, „Kaznodzieja”, Patalax
Recenzja Wojciech Lada