
Zaledwie kilka miesięcy po „Erozjach” ukazuje się nowy album wrocławskiego Błota. „Kwiatostan” to materiał chyba jeszcze lepszy, a na pewno inny niż debiut. No i sprzedał się w kilkanaście minut!
„Erozje” były sensacją. Bo całkiem zatarły granice między rapem i jazzem, z korzyścią dla obu gatunków.
Pogodziły jazzowych tradycjonalistów, z entuzjastami najbardziej nawet karkołomnych eksperymentów i dziwacznych fuzji międzygatunkowych. Pomieściły niemal punkowy, anarcho-ekologiczny przekaz, w zgrabne i zagrane z niespotykaną kulturą kawałki. „Kwiatostan” robi z grubsza to samo, choć jednak z pewną stratą dla jazzowego standardu. I dobrze! W nowych kawałkach, hip hop zderza się z pięknie zdeformowaną atmosferą rave’owych parkietów lat 90., a cudownie narkotyczne wizje starszych o dwie dekady spacerockowców, z nieco bardziej trzeźwymi wizjami Roberta Glasspera. A nie trzeba też daleko szukać, by trafić na kawałek tłustego, funkowego pulsu.
Aura kwaśnego potu
Dla jasności. To nie jest tak, że Błoto nagrało dwie płyty w pół roku. „Erozje” ukazały się niedawno, ale zarejestrowano je prawie dwa lata temu. „Kwiatostan” tymczasem jest efektem poluzowania pandemicznego reżimu i powstał w czerwcu tego roku, w wyniku kilku sesji, w nowym warszawskim klube, „Jassmine”. W nim też w środę 9 września odbył się koncert promujący płytę. Zadymiona przestrzeń całkiem zgrabnie udawała Nowy Jork z czasów Humphreya Bogarta, a wina w ofercie było na tyle dużo, że nawet on pewnie czułby się tu bezpiecznie. Muzycy najwyraźniej także, bo zaczęli bez większych ceregieli, a w dodatku z niezłym humorem.
Być może są młodymi facetami wkurzonymi upolitycznieniem każdego przejawu życia, w tym nawet życia roślin. Są. Przekaz jest jasny: „Prawie cały glob od początku XXI wieku śmierdzi smogiem, gazem łzawiącym służącym do rozpędzania protestów i kwaśnym potem polityków, którym coraz trudniej przychodzi utrzymywanie pokerowej miny w obliczu litanii wypowiadanych kłamstw. Ziemia eroduje dziś nie za sprawą wody, wiatru, słońca, czy siły grawitacji, ale w wyniku działalności organizmów znanych w biologicznej systematyce jako homo sapiens” – jak brzmi tekst na pięknie, skądinąd, wydanym winylu. Rzecz w tym, że kiedy już zaczynają grać, interesuje ich nie Wszechświat i jego ekosystem, lecz przede wszystkim rytm.
I w tym temacie mają wiele do powiedzenia.
Śliski
Tak, jak na „Erozjach”, na „kwiatostanie” są nieznośnie zdyscyplinowani. Na płycie tego aż tak nie słychać, ale na scenie wyraźnie widać, że są w stanie pojechać dalej, rozpłynąć się w improwizacji. Tymczasem wszystko pozostaje pod kontrolą. Spojrzenie, machnięcie ręką, przywołują do porządku i utwór toczy się dalej. Pilnują się. 4 – 5, może 7 minut i koniec. Żadnych porozciąganych solówek, psychodelicznych dłużyzn, czy indywidualnych skoków w bok. Czysty konkret, osadzony na wyrazistym groovie.
Każdy kawałek to nieustająca dekonstrukcja w poszukiwaniu pulsu idealnego. Znów jest to bardziej hip hop niż jazz w tradycyjnym rozumieniu – stąd pewnie ta bardziej zwarta struktura improwizacji, do której w każdej chwili ktoś może podejść i coś zarapować. Tym razem zresztą istotnie tak się stało. I w nagraniu i na koncercie towarzyszył zespołowi gość – Toni Sauna, znany bardziej jako Anthony Mills – i jego udział ostatecznie potwierdził, jak doskonale sprawdza się ta muzyka w roli „bitu”. Mills w każdym razie ślizgał się po nich z gracją zawodowego panczenisty, co zresztą wybornie podkreślało naturalną narracyjność tych kawałków. Muzycy przyznają, że tym razem oprócz starych rapowych inspiracji sięgnęli też po trans klubowej elektroniki. To prawda, ale nigdy nie jest to nachalne, a w dodatku zawsze cudownie zdeformowane, poszatkowane i dostosowane do „błotnej” konwencji.
Błoto wielkiego miasta
Na koncercie czuło się entuzjazm. Uśmiechnięte miny, żarty, wymiana ubawionych spojrzeń i ciała pląsające w generowanym przez nich rytmie wyraźnie pokazywały, że sami doskonale bawią się nowym materiałem. Ale tak po prawdzie płyta nie jest wesoła. To raczej chłodne dźwięki, czasem transowe w tak mechaniczny sposób, że mają w sobie coś z ducha industrialu, a w niektórych miejscach kawałki przeradzają się w paranoiczny soundtrack do zgiełku wielkiego miasta. I trudno zdecydować, czy miała na to wpływ atmosfera opustoszałej w lockdownie Warszawy, czy muzycy naprawdę biorą sobie do serca los wszystkich zagrożonych kwiatostanów planety. A może po prostu jedno i drugie?
Tak czy inaczej płyta powstała z tego wszystkiego wybitna, a na żywo, dosłownie wbija w ziemię… A może w błoto?
Recenzja płyty „Kwiatostan” – Wojciech Lada