Antonina Nowacka “Lamunan” i jej kosmos w jawajskiej jaskini

Antonina Nowacka “Lamunan” i jej kosmos w jawajskiej jaskini

Jest wokalistką uniwersalną i nie daje się zamknąć w żadnych kanonach. Akurat „Lamunan” to wizjonerska płyta, mogąca robić za soundtrack do deprywacji sensorycznej.

Antonina Nowacka zawsze była trochę z boku. Czy prywatnie – tego nie wiemy. Muzycznie jednak zawsze tworzyła rzeczy tak nieokreślone, że nie sposób właściwie ustalić na czym się wychowała, czego słuchała w dzieciństwie, jak pod tym względem ukształtowały ją kolejne szkoły. Można luźno założyć, że była dziewczynką lubiącą wszelkie opowieści niesamowite, dziwaczne horrory, a pewnie też pokręcone science fiction z pogranicza snu i halucynacji. Prawdopodobnie czytała też sporo o historii religii i religijności, bo jej wiedza w tym zakresie dosłownie wylewa się właściwie ze wszystkiego, co nagrała. I nic w tym dziwnego – muzyka przecież najpierw była sakralna, a Antoninie Nowackiej chodzi chyba głównie właśnie o to, żeby dotrzeć do najgłębszych korzeni. Pierwszej harmonii.

Bogowie przez przymrużone oko

Robi to różnymi tropami i zazwyczaj z całkiem niezłym humorem. W medialnych wypowiedziach na temat swoich płyt snuje opowieści o zakonnicach wystrzelonych w kosmos w poszukiwaniu Boga, o maszynach stymulujących narkotyczne wizje, o futurystycznych przestrzeniach wypełnionych obecnością pierwotnych bóstw i duchów, czy wreszcie o stworzeniu świata przez międzygalaktycznych wariatów. A wszystko to w wykręconym stylu, którego nie powstydziłby się pewnie Philip K. Dick, w najbardziej halucynogennym okresie swojej twórczości. Nie brzmi to przesadnie poważnie, ale właśnie całe to przymrużenie oka doskonale robi tej niełatwej przecież muzyce, w której wirują elementy brzmienia średniowiecznych kościołów i szamańskich rytuałów, a stonowane, mantrowe dźwięki Dalekiego Wschodu, co i rusz przełamują eksperymenty całkiem współczesnej awangardy. A tak naprawdę, diabli wiedzą, czego jeszcze, bo Nowacka zamknięte gatunki traktuje z całkowitym lekceważeniem – wykorzystując je wyłącznie jako budulec własnych wizji.

A realizuje je w tak wielu projektach, że nie sposób dociec, który z nich jest tym podstawowym. Wraz z siostrą Bogumiłą tworzą np. grupę WIDT oraz Mentos Gulgendo, z Robertem Skrzyńskim, bardziej znanym jako Micromelancolié stworzyła epizodyczne zjawisko ANRS, współpracowała ze znanym ze zjawiskowego Hati, Rafałem Iwańskim. Nagrywała też z doskonałym zespołem kIRk. – Graliśmy z Tośką. Zrobiliśmy razem jeden album. Tośka jest w mojej ocenie wyjątkową wokalistką – trochę z kosmosu, jak ona sama zresztą – przyznaje Paweł Bartnik znany też z opisywanego u nas projektu Sarmacja. Muzyk dodaje przy okazji, że za jakiś czas można będzie spodziewać się nowej odsłony kIRk, ale już nie z Nowacką, lecz ze Stanisławem Matysem, „chłopakiem grającym na duduku”.

Godziny w jaskini

Nowacka tymczasem wybrała się na Daleki Wschód, do Indonezji, a konkretnie na Jawę. Mieszkańcy tej pięknej wyspy są co prawda zasadniczo wyznawcami Islamu, w mniejszym stopniu chrześcijanami i buddystami, ale jak w wielu egzotycznych rejonach, nawracanych na religie monoteistyczne bardzo pobieżnie, wyznania te wciąż przegryzione są pierwotnymi wierzeniami animistycznymi. Jeśli nawet nikt ich nie praktykuje, to zachowały się w folklorze i w mentalności Jawajczyków – a więc siłą rzeczy także w ich rdzennej muzyce. Nowacka wylądowała na Jawie właśnie po to, by uczyć się tamtejszej muzyki, ale tak naprawdę najbardziej skorzystała właśnie na jawajskiej mentalności.

Otóż podczas wycieczki po okolicy trafiła któregoś dnia na jaskinię, zwaną Seplawan Cave. Jak opowiadała, była w niej zupełnie sama, bo Jawajczycy boją się ciemności. Wokalistka nie tylko się nie bała, ale wykorzystała ciemność i naturalny pogłos jaskini, w sposób mniej więcej taki, jak działa komora do deprywacji sensorycznej. Niemal pozbawiona zewnętrznych bodźców, skupiła się głosie – tym jak odbija się od ścian tworząc wielobarwne echa, jak rezonuje w kamieniu wzbogacając się specyficznymi drganiami… „Mogłabym tak siedzieć i śpiewać godzinami, nie odczuwając upływającego czasu” – wspominała później. I tak właśnie zrobiła.

Antonina Nowacka “Lamunan” – Part 2 przyśniło się w Modlinie?

Odczuwany czy też nie, czas płynął jednak swoim zwyczajnym torem i po półrocznym pobycie w Indonezji, wokalistka wróciła do Polski. Jaskinia najwyraźniej jednak zrobiła na niej spore wrażenie, postanowiła bowiem odtworzyć ją w Warszawie, a konkretnie mówiąc w mrocznych zakamarkach podwarszawskiej Twierdzy Modlin. Wspólnie z Rafałem Smolińskim przygotowali odpowiednio wnętrze i rozpoczęli nagrywanie. Efekt nie ma co prawda zbyt wiele z atmosfery muzycznej Indonezji – pojawia się ona incydentalnie, raczej jako składnik niż sedno kompozycji. Ale w niczym to nie przeszkadza – i tak wyszła z tego płyta hipnotyzująco piękna.

Nie ma sensu definiować tych dźwięków. To swobodne impresje wokalne, w których ponakładane na siebie głosy tworzą odrealniający, lekko oniryczny chór. Ona sama chyba też tak zresztą uważa, bo tytułowe słowo „Lamunan” po indonezyjsku oznacza podobno sen. Czasem brzmią one bardzo poważnie i klasycznie, siłą rzeczy nasuwając skojarzenia z dawną muzyką sakralną, kiedy indziej jednak rozchodzą się w nieokreślone, choć cokolwiek groteskowe przestrzenie. Może w nich właśnie przewijają się echa indonezyjskiego ducha? Cóż, jaskinie zawsze były miejscami wszelkiego rodzaju misteriów, a religioznawcy dawno już udowodnili, że mistyka Wschodu i Zachodu jest bardzo podobna i na pewnym poziomie wywodzi się od wspólnego doznania religijnego całej ludzkości. Co prawda, zważywszy na humor wokalistki prędzej dostrzegła w swoich wizjach szalonych kosmitów jedzących grzybki niż jakiegokolwiek ducha czy boga, to jednak zupełnie bez znaczenia. Efekt jest świetny. Tym bardziej, że jej możliwości wokalne wydają się już nieograniczone.

Antonina Nowacka “Lamunan” – Part 1

Antonina Nowacka, „Lamunan”, wyd. Mondoj

Recenzja – Antonina Nowacka “Lamunan” – Wojciech Lada