Praczas. W muzyce przyszłości nie ma miejsca na granice

Praczas: W muzyce przyszłości nie ma miejsca na granice

Etnoelektronika współpracującego m.in. z Pablopavo, muzykami Lao Che bądź Grabkiem, nie ma co pytać o bezpieczną muzyczną przystań. – Nie mam jej i bardzo dobrze, bo korzystam z otwartych wód – zapewnia. Jego „Opus minium” to sztorm.

W obecnym natłoku muzyki – a będzie jeszcze ciaśniej, bo przecież muzycy miesiącami siedzą w domach i czekają tylko, by wypuścić tego rezultaty – zwiększa się potrzeba albumów nieobliczalnych, zaskakujących, natychmiast odcinających się od reszty. I wydane nakładem Anteny Krzyku/Open Sources, dostępne już na portalach streamingowych „Opus minimum” takie właśnie jest – autor i jego goście nie bawią się w subtelności, dążą do maksymalizacji wrażeń. Płyta uśmiecha się słodko, żeby zaraz ugryźć. Stanowi wykwit nieujarzmionej wyobraźni.

Sztuka przetwarzania

Dostajemy rzecz z przyszłości, tak jest zresztą na samym początku zapowiadana. Ale często lepioną z dźwięków z przeszłości, przypominającą o długowłosym rocku, melodiach z automatów do gry, wyspiarskich rytmicznych łamańcach, fascynacji brudem i usterką. Krótko mówiąc – doświadczamy rozjazdu na osi czasu. Skąd się wziął?

-Ze słuchanej przez lata muzyki, braku zainteresowania sztywnymi granicami w jej ramach i różnego jej charakteru. Odkąd zacząłem tworzyć samemu słucham całego spektrum: elektroniki w prawie każdej postaci, jazzu, afrobeatu, muzyki filmowej, neoklasyki, wydawanego przez ECM Stephena Micusa, który już chyba od 30 lat robi przepiękne akustyczne płyty z pogranicza world music/new age, death metalu w rodzaju Carcass, Gorefest, Incantation, kanonu, ale i nowej szkoły spod znaku choćby Beyond Creation, Vale of Pnath. Od lat mam tak, że jeśli coś mi się podoba, mam na to ochotę i pomysł, chcę to pokazać w twórczości – to po prostu to robię. Stąd stylistyczny rozstrzał w samych utworach i wykorzystanie narzędzi pozornie przypisanych do jakiegoś innego niż by się mogło wydawać gatunku – mówi Rafał „Praczas” Kołaciński, od początku słynący ze śmiałych syntez elektroniki i muzyki etnicznej dokonywanych w ramach Masali czy Village Kollektivu.

– Poza tym od wielu lat ciekawe i warte uwagi rzeczy powstają właśnie na granicy przetworzenia, wymieszania i recyclingu, więc oś czasu tak naprawdę nie jest w tym wszystkim istotna – dodaje.

Tylko nie patrz wstecz

Numery na „Opus minimum” są zagęszczone, obfitują w zaskakujące zwroty akcji, można mieć wrażenie, że w każdym utworze kryje się kilka kompozycji. Gdyby dolać do tej esencji wody, starczyłoby na kilka płyt, ale producent tak nie myśli. Ta kompresja od lat jest jego zabiegiem firmowym. Wystarczy włączyć np. „Dziw” (https://www.youtube.com/watch?v=Vw2pvMJPrBM), z nagranej w raz Pablopavo płyty „Głodne kawałki”. Dzieją się tam w muzyce rzeczy – nomen omen – dziwne, zaś w ramach jednego utworu następują spore zmiany stylistyczne.

– Kiedy zabierałem się za najnowszą płytę, miałem w głowie zdanie „Tylko nie patrz wstecz”. Chodziło o to by wraz z trwaniem utworu muzyka ewoluowała i czasami motyw, który pojawia się na chwilę moment później znikał bezpowrotnie. Oczywiście w niektórych „piosenkach” powróci, zapewne nieco przetworzony, ale jednak ogólny zamysł był taki, że uciekamy przed tym, co było przed chwilą. Zależało mi na pewnym wariactwie, kreatywnym szaleństwie, które jednego zmęczy, a innego wciągnie – tłumaczy Praczas.

Zaskoczenie formą

Gęstość i intensywnej warstwy muzycznej równoważy tekst – na tyle krótki i otwarty, na ile zaproszony wykonawca pozwoli, bo też twórca przedsięwzięcia nie chce nikogo zmuszać. Obok wyliczanki i haiku, z założenia lapidarnych, trafił zatem rozgadany liryczny reportaż. Ekipa współpracowników jest liczna i często znana – Ania Iwanek śpiewała na „Wirze”, na którym nawijał również Pablopavo, wcześniej działający z Praczasem na wspominanych „Głodnych Kawałkach”; Krojc miał z Rafałem projekt Skadja, Spięty gościł na Sulphur Phuture. Obyło się bez zaskakiwania, przynajmniej szefa przedsięwzięcia.

– Chyba bardziej tym razem ja ich zaskoczyłem z tą formą i prośbami o śpiewanie tak krótkich tekstów. Wydaje mi się, że każdy z gości wczuł się ten muzyczny klimat. Nie potrafię ocenić czy jestem czymś zaskoczony jeśli chodzi o ich wykonania – po prostu wszystkie bardzo mi się podobają i składają się na to czym jest „Opus minimum” – podsumowuje.

Cóż dodać? Chyba tylko to, że frapującym zajęciem jest układać te utwory względem siebie, łapać detale z kolejnymi przesłuchaniami, zauważać, że coś nie jest tak kontrastowe jak się mogło wydawać

Marcin Flint