
Jesteśmy uwięzieni w domach, pozbawieni dawnego życia i niepewni jutra. Jak nie zwariować? Pewien islandzki kompozytor ma płytę, która w tym pomoże.
Choć reprezentacja w piłce nożnej przestała robić furorę, a na samej wyspie zrozumiano, że nasilony ruch turystyczny może doprowadzić do ekologicznej katastrofy, to zainteresowanie Islandią nadal jest duże. Tej jesieni ludzie w Polsce chętnie oglądają serial „W pułapce” (drugi sezon trafił w listopadzie na Netfliksa) i słuchają zespołu Sigur Ros (premiera nowej płyty miała miejsce w grudniu). Ja skupię się na innym ambasadorze tego urokliwego zakątka globu i albumie, który już odbija się echem w nadchodzących podsumowaniach roku 2020.
Klasyka dla laika
Arnalds urodził się w 1986 pod Rejkjawikiem. Jego babcia była wielką miłośniczką Chopina i zmuszała małego Olafura do tej muzyki. Jego początkowa edukacja muzyczna poszła w kierunki pianina, jednak chłopak szczere tych lekcji nienawidził. Wybrał perkusję i to za nią zasiadał w ciężko grających, gitarowych zespołach. Czym jednak skorupka na młodu nasiąknie… Przewrotny los chciał, że twórca (kompozytor, multiinstrumentalista i producent) zrobił karierę w gatunku określanym mianem nowej bądź alternatywnej muzyki klasycznej. Takiej, która trochę brzydzi się stereotypowym frakiem, za to w ogóle nie boi się popu bądź elektroniki.
„Scena muzyki klasycznej jest nieco zamknięta dla tych, którzy nie studiowali zagadnienia przez całe swoje życie. A ja chciałbym przedstawić to, co mnie w niej zainteresowało, laikom z otwartymi głowami” – mówił sam zainteresowany. I wspominał jak nauczyciel na studiach krępował go twórczo, zmuszał do bardzo matematycznego grania. Olafur nie chciał skończyć pisząc dwunastotonowe kompozycje na klarnet. Zrezygnował po roku. Neoromantyzm był mu zdecydowanie bliższy od bezdusznego serializmu. A i tak śmiał się, że więcej u niego Kraftwerku niż dajmy na to Mozarta.
Spokój i przyjemność
Islandzka uczelnia straciła, świat zyskał. Zwiewne utwory wykorzystujące smyczki i fortepian, subtelnie podbudowywane elektroniką, opowiadające bardzo wiele, choć niekorzystające ze słów zaczęły podbijać serca słuchaczy. To one stały się wizytówką, niemniej artysta nie stał w miejscu po debiutanckim „Eulogy for Evolution” z 2007 r. Eksperymentował z muzyką taneczną, pisał z myślą o dużym i małym ekranie, kooperował z twórcami z całego świata, a nawet sztuczną inteligencją (wspomagany generowanymi poprzez algorytmy systemu Stratus krążek „re:member” z 2018).
Nowy, zatytułowany „some kind of peace” album nie jest rewolucją, Arnalds przedstawia go jako osobistą wypowiedź i formę refleksji w dobie pandemicznego chaosu. Prosto czerpać z niego spokój i przyjemność. Nie brak tu firmowej fuzji klasyki z ambientem, romantycznego sznytu i właścicieli głośnych ksywek (Bonobo, Josin i islandzkiej JFDR) wtapiających się w numery jakby byli starymi przyjaciółmi. Czuć trochę tej odświeżającej, lodowatej egzotyki bijącej z surowych, islandzkich krajobrazów. Muzyki nie stracił więzi z ojcowizną, przekłada ją na nuty tak, że odbieramy jak obrazy filmowe.
Tak brzmi człowieczeństwo
„Jest w tym wrodzony optymizm, nawet kiedy melodyczno-instrumentalne wybory popadają w nostalgię i melancholię. Pocieszenie można znaleźć w tempach wolniejszych niż te, które zwykle kojarzymy podnoszącą na duchu muzyką. A jednak na koniec czujemy się nieskończenie bardziej zrelaksowani” – zachęca redakcja „The Clash”. „To album delikatnego piękna. Urzeka sposobem w jaki przeskakuje od tego, co ogólne, do konkretnego. Nie stoją za nim żadne wielkie oświadczenia poza nakłonieniem do tego by słuchać, obserwować, współczuć. Na pozór to mała, niemal niedojrzała muzyka, ale tak podszyta człowieczeństwem, że niepostrzeżenie zaczyna wpływać na podświadomość” – chwali „Dusted”.
Najlepiej samemu wyrobić opinię i to bez potrzeby ubierania jej w mądre słowa. No bo jak tu wzgardzić antydepresantem w formie dźwięków, bez skutków ubocznych, prowadzącym do zupełnie nieszkodliwego uzależnienia?
Marcin Flint
Olafur Arnalds „some kind of peace”, wyd. Mercury KX/Universal